Jestem wielką miłośniczką klasyki literatury. Nie straszne mi wielotomowe dzieła, trudny język, bogata metaforyka, a uniwersalne prawdy o ludziach i ich losie wywołują we mnie wielki zachwyt. Odrobinę gorzej jest z symboliką i nawiązaniami literackimi, gdyż te nie zawsze wyłapię, wychodzę jednak z założenia, że to, czego nie zrozumiem teraz, mogę zrozumieć za kilka(naście) lat. Generalnie w klasyce literatury jest wszystko, co bardzo lubię, a sięganie po nią zawsze uznawałam za gwarancję dobrej, poruszającej lektury. I za gwarancję dobrej lektury nadal ją uznaję - tyle tylko, że już wiem, iż nie każda pozycja zaliczana do klasyki poruszy mnie głęboko, choćby nie wiadomo, jak doskonałą literaturą była.
Sto lat samotności Gabriela Garcíi Márqueza przedstawia historię rodu Buendíów, którzy założyli (wraz z paroma innymi rodzinami, aczkolwiek to oni wiedli prym we wszystkich działaniach) miasto Macondo - poznajemy ich dokładne losy od czasu tuż sprzed wyruszenia z miasta Riohacha na poszukiwanie ziem do życia, aż do zakończenia ich rodu, zaś mniej dokładnie od jeszcze wcześniejszych czasów. Przyglądamy się sześciu, a właściwie siedmiu pokoleniom rodziny noszącej piętno kazirodztwa, której członkowie w przeciągu stu lat tworzą Macondo, rządzą nim, rozbudowują je, wywołują wojny, kochają, usychają z miłości, urządzają przyjęcia, tłumaczą manuskrypty, lecz przede wszystkim są zawsze samotni.