Lato to ten okres, kiedy o wiele chętniej sięgam po fantasy czy science fiction. Tym razem jednak sezon postanowiłam otworzyć nie opowieścią o Mordimerze Madderdinie z Cyklu Inkwizytorskiego Jacka Piekary, ale Amerykańskimi bogami Neila Gaimana. I był to doskonały wybór.
Sowa też poleca. |
Cień kończy właśnie odsiadywać wyrok w więzieniu - dosłownie zostaje mu kilka dni do końca odsiadki - gdy dowiaduje się, że jego żona, Laura, zginęła w wypadku. Mniej więcej w tym samym czasie zaczynają dziać się wokół niego dziwne rzeczy, z których przedziwne sny i spotkanie tajemniczego pana Wednesdaya, wiedzącego o Cieniu zdecydowanie zbyt wiele i pojawiającego się w przypadkowym barze (kiedy powinien był właśnie lecieć samolotem), aby zaproponować głównemu bohaterowi pracę, należą do najnormalniejszych. Przy czym ta praca ma polegać na pomaganiu panu Wednesday'owi w wielu różnych rzeczach, które będzie robił - brzmi enigmatycznie, wiem, ale propozycja tak samo brzmi dla Cienia, bowiem nie dowiaduje się on wcale wiele więcej. Jednak to, że się zgodził, wcale nie jest dziwne - w jego sytuacji jest wręcz całkiem sensowne. Zresztą to nie jedyne wydarzenie, które u innych autorów mogłoby wyglądać na przypadkowy zbieg okoliczności, który autor wprowadza tylko po to, aby osiągnąć to, co sobie wymyślił, u Gaimana zaś jest logiczną sytuacją, w której wybory bohaterów są zrozumiałe.